Dzielimy się
wiedzą

Mity na temat tłumaczenia, zwłaszcza konferencyjnego

Jak pokazał nasz poprzedni wpis, praca tłumacza, czy to pisemnego, czy konferencyjnego, jest nieco bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać. Stąd też narosło wokół niej co najmniej kilka mitów, które nierzadko ujawniają się w kontakcie z klientami lub po prostu nie-tłumaczami. Tutaj postaram się więc szczegółowo rozprawić się z kilkoma najpopularniejszymi.

Mit nr 1. Tłumaczenie można załatwić na ostatnią chwilę — wystarczy znaleźć tłumacza, który ma wolny termin

Tłumacz konferencyjny bardzo rzadko wykonuje tłumaczenie „z marszu”. Powód jest prosty — rzadkością są konferencje o tak zwanej „tematyce ogólnej” (choć takie sformułowanie zaskakująco często pojawia się w zapytaniach). Znacznie częściej są to wysoce specjalistyczne wydarzenia wymagające dogłębnej znajomości tematyki i terminologii branżowej, a to oznacza konieczność starannego przygotowania się do konferencji, co nierzadko zajmuje nawet kilka dni. Jeśli tłumacz nie wie z góry, jakie zagadnienia będą poruszane i nie ma możliwości zaznajomić się z tematem, szanse na udane tłumaczenie znacząco maleją. Tłumacza, który jest zmuszony do zapoznawania się z nowym tematem dopiero w trakcie tłumaczenia, można porównać do chirurga, który dowiaduje się, jaki zabieg ma przeprowadzić, dopiero gdy pacjent jest już na stole operacyjnym. Niby się zdarza, ale powinno być raczej wyjątkiem niż normą. Stąd każdy fachowy tłumacz, otrzymując zapytanie od klienta, zawsze zapyta o program wydarzenia, dostępność materiałów i prezentacji, czy branżę, w której działa klient — i naprawdę warto te informacje udostępnić z odpowiednim wyprzedzeniem. Nie wspominając o tym, że w przypadku tłumaczenia symultanicznego ten wolny termin musi znaleźć co najmniej dwóch tłumaczy i obsługa techniczna.

Mit nr 2. Tłumaczenie polega po prostu na zastępowaniu jednych słów innymi — a tłumacz zna wszystkie słowa w danym języku, więc może przełożyć wszystko

To jeden z bardziej irytujących mitów, a o tym, jak dobrze się ma w świadomości przeciętnego zjadacza chleba, świadczą niepokojąco częste pytania w stylu: „a obróbka skrawaniem jak jest?” (po angielsku „machining”, ale nie o tym) czy komentarze: „ja tu sobie ogólnie poradzę, tylko jak nie będę znał jakiegoś słowa, to zapytam”. Podstawowa zasada tłumaczenia ustnego brzmi— nie tłumaczymy słów, tylko komunikaty. Kształcenie tłumaczy nie polega na uczeniu się słownika na pamięć, a fachowości tłumacza konferencyjnego nie mierzy się liczbą znanych przez niego słów. Tym, co odróżnia tłumacza od osoby, która po prostu zna język obcy, jest między innymi wiedza pozajęzykowa oraz umiejętność stosunkowo szybkiego jej zdobywania. Tłumacz musi nie tylko przyswoić niezbędną terminologię, ale też oswoić się z zagadnieniem, zrozumieć przynajmniej podstawowe założenia danej dziedziny itp. Nie da się przecież przetłumaczyć czegoś, czego się nie rozumie. Choć więc tłumacze konferencyjni mierzą się w swojej pracy z bardzo różnorodną tematyką, każdy z nich ma pewne dziedziny, których „nie tyka” — i nie świadczy to o niskich kompetencjach, tylko przeciwnie, jest wyrazem dbałości o jakość swojej pracy.

Mit nr 3. Tłumacza może już swobodnie zastąpić program komputerowy

Gdyby tłumaczenie faktycznie polegało na przekładaniu słów 1:1, to tłumacze już dawno zostaliby zastąpieni przez stosunkowo proste programy. Rzeczywiście dostępne są już aplikacje, które w pewnych warunkach radzą sobie całkiem nieźle z tłumaczeniem pisemnym, zwłaszcza od czasu wprowadzenia rozwiązań opartych na sieciach neuronowych. Jednak to, co sprawdzi się przy czytaniu menu w restauracji podczas wakacyjnego wyjazdu, nie wystarczy podczas ważnych wydarzeń, gdzie nawet drobne nieścisłości mogą mieć poważne konsekwencje. Sama specyfika tłumaczenia ustnego znacząco utrudnia korzystanie z automatycznych rozwiązań — oprócz przekazywania treści w grę wchodzą dodatkowe czynniki, związane z dostosowaniem do sposobu mówienia danej osoby, radzeniem sobie z wariantami lub wadami wymowy, czy odróżnianiem nazw własnych od pospolitych. Również skróty myślowe, przejęzyczenia, zbędne powtórzenia, czy zwykłe zająknięcia są często przez żywego tłumacza „odfiltrowywane”, natomiast przez maszynę zostaną bardzo wiernie odtworzone, zaburzając nie tylko komfort słuchania, ale i samą komunikację.

Mit nr 4. Każdy tłumacz zna co najmniej kilka języków

Albo kilkadziesiąt. Albo w ogóle wszystkie języki świata, bo czemu nie. Ten mit jest dość często utrwalany w popkulturze, gdzie jeśli już pojawi się tłumacz (a dzieje się to stanowczo zbyt rzadko! Tłumacze na ekrany!), to przeważnie operuje kilkoma lub kilkunastoma językami. Przykłady można mnożyć: Dorotka z „Harpii” Joanny Chmielewskiej, Missandei z „Gry o Tron”, Nicole Kidman z filmu „Tłumaczka” — nie wspominając o Amy Adams w filmie „Nowy początek”, która błyskawicznie i z łatwością „rozgryzła” język pozaziemskiej cywilizacji. Przecież teraz jeden język obcy to nic nadzwyczajnego!

Tu wracamy do sedna problemu— tłumaczenie wymaga nie tylko znajomości języka czy umiejętności komunikowania się w tym języku w codziennych sytuacjach, na co zwykle kładzie się nacisk podczas nauki. Brzmi to o tyle przewrotnie, że oczywiście podstawowym wymogiem wobec tłumacza (zarówno ustnego, jak i pisemnego) jest doskonałe opanowanie języka ojczystego i języka obcego. Jednak to dopiero pierwszy krok — ważna jest również świetna znajomość różnych odmian języka, kontekstu kulturowego, pułapek językowych, idiomów, niuansów terminologicznych, przysłów, czy literatury danego języka lub kraju (bajki czytane przez dzieci w Anglii i USA, mimo że i te i te są po angielsku, to dwa różne światy). Wsiąknięcie w dwa światy językowe (ojczysty i jeden obcy) to spore wyzwanie, trzy lub cztery — to już naprawdę imponujące osiągnięcie. Z tego też powodu nie ma powodu, by lekceważyć tłumacza, który pracuje w kombinacji jeden język obcy + język ojczysty. Nie zapominajmy też, że ktoś może być fantastycznym tłumaczem języka francuskiego, a ledwie średnim np. języka włoskiego. Jedno nie ma z drugim nic wspólnego.

Mit nr 5. Tłumacz przysięgły — znaczy lepszy

To jeden z tych mitów, z którymi szczególnie trudno walczyć. W końcu „przysięgły” brzmi dumnie! Jest w nim też ziarno prawdy — tytuł tłumacza przysięgłego otrzymuje się po zdaniu wymagającego, specjalistycznego egzaminu państwowego, i warto podkreślić, że nie każdy ten egzamin zdaje. Problem polega na tym, że w tłumaczeniu ustnym tłumacz przysięgły potrzebny jest w bardzo wyjątkowych sytuacjach, na przykład podczas zawierania aktów notarialnych czy w trakcie rozpraw sądowych (a i tutaj nie zawsze, gdyż sędzia może w razie potrzeby zaprzysiąc tłumacza na czas samej rozprawy). Tłumacz przysięgły to prostu odrębna specjalizacja, wymagająca zupełnie innej wiedzy (bardzo często prawniczej) i innego zestawu umiejętności, wykorzystywana w przypadku ściśle określonych czynności.

Oczywiście zdarzają się tłumacze przysięgli, którzy jednocześnie są znakomitymi tłumaczami konferencyjnymi, lecz są to umiejętności od siebie niezależne. W przypadku tłumaczenia konferencyjnego, a zwłaszcza tłumaczenia symultanicznego, liczą się przede wszystkim: doskonała znajomość języków wydarzenia, warsztat tłumaczeniowy, umiejętność przygotowania, doświadczenie oraz cechy osobowości takie jak wytrzymałość, refleks, odporność na stres, czy błyskawiczne reagowanie na zmieniające się okoliczności. Status tłumacza przysięgłego, choć wiąże się z pewnymi uprawnieniami i obowiązkami, nie stanowi wcale gwarancji posiadania tych cech. Jeśli więc planujesz konferencję naukową, spotkanie biznesowe, czy uroczystość firmową, nie musisz pytać o tłumacza przysięgłego — doskonale sprawdzi się zawodowy tłumacz konferencyjny.

Tłumacz symultaniczny Poznań
Autor artykułu
Maciej Witalewski